Wcale nie jest gorąco, powiedziałabym, że normalnie, w dżinsach jest komfortowo. Pan z tabliczką z naszym imieniem czeka na nas przy wyjściu. Ładujemy się do vana i jedziemy za miasto do bazy wypożyczalni. Jak przy większych miastach pozaeuropejskich krajów wokół lotniska slumsy. Dojeżdżamy na miejsce, gdzie czeka nas wypełnianie stosu dokumentów i śliczny mały - wybaczcie ekspresję - popierdalaczek z domkiem na dachu :)
Wsiadamy i... nas buja. Nawet złożony namiot stanowi spory balast na dachu, przez co samochód chybocze się jak łódka na falach. Po płaskiej Alfie czujemy się mocno niepewnie. Po kilkudziesięciu kilometrach przyzwyczajamy się, zachowując jednak czujność.
Na północ prowadzi droga asfaltowa - można przyjąć, że standard w RPA, w Namibii rarytas. Jedziemy koło stówki, bo buja. Zatrzymujemy się na tankowanie i zakup prowiantu i o zmroku zjeżdżamy do najbliższego miasteczka na camping. Jest potwirnie zimno, zakładamy kurtki, szybko robimy kolację i podnosimy domek. W środku nie wieje, ale kaloryferów nie ma, zakopujemy się w śpiwory i słuchając afrykańskiego wiatru zasypiamy natychmiast.