Budzi nas wichura. Normalnie buja samochodzikiem i nami na jego dachu jak kołyską. Powaga, dęło tak, że się obawiałam (chyba jednak niesłusznie), że może nas przewrócić. Wyczołgaliśmy się z namiotu, niebo szarzało.  Zakutani w co się dało, zwijamy obóz i głodni jak wilcy kombinujemy jak tu usmażyć jajka, bo w taką zawieję nie ma mowy o gotowaniu na butli - płomień nie ma szans sięgnąć patelni, o ile się w ogóle utrzyma. No to co, skoro jesteśmy jedynymi gośćmi, to se zrobiliśmy kuchnię polową w romantycznej scenerii łazienki, między kiblem a prysznicem :).
Pogoda łagodnieje z pojawieniem się słońca, najedzeni przepakowujemy samochodzik aby wszystko było najbardziej funkcjonalnie i w zasięgu ręki i ruszamy w stronę granicy. Po drodze tankowanie, zakupy i witaj Namibio! Wbrew moim niezbyt pochlebnym opiniom odnośnie celników (zawsze nam za coś każą płacić, choć nie mają podstaw, ale że jesteśmy na przegranej pozycji, bo przecież chcemy wjechać, to zgrzytając zębami płacimy) granicę przejeżdżamy niemal bezboleśnie, opłacając jedynie podatek drogowy w kwocie 70 pln. Namibia bezkresna. Oczy se latają bez limitu. Ogromne przestrzenie, puste drogi, wolność. Człowiek się czuje częścią przyrody, małym, nieznaczącym ziarenkiem. Głupi, bezczelny człowiek. Piękna, majestatyczna potężna natura.
Dojeżdżamy do naszego campingu, położonego wśród skał zaczynającego się w tym miejscu kanionu. Jest pusto (przed sezonem), tylko kilka kamperów, miejsca mnóstwo, rozbijamy się nieśpiesznie, robimy sesję naszemu dzielnemu autku i idziemy na spacer po ośrodku. Kolację z okazji Jureczkowych imienin jemy w jedynej restauracji w promieniu 150km. Solenizant zamawia stek z impali. No smaczne, nie powiem, ale impalka, taka ładna i w ogóle... :).
Popijamy miejscowym piwkiem i po długim gapieniu się w niesamowicie rozgwieżdżone afrykańskie niebo (poprzedniej nocy były chmury) idziemy spać. Jutro Fish River Canion - drugi największy po Colorado kanion na świecie :).