Mój skądinąd ukochany mąż wpadł na tym razem niezbyt genialny pomysł wspięcia się własnymi siłami na 400 metrową górę, po nieprzespanej nocy, trzech godzinach wiercenia się na przednich siedzeniach samochodu, bez śniadania. I bez kawy!!! No nie. Niefajnie.
Przed piątą rano kolejka oczywiście nie działa, więc wyjścia nie było i zaczęliśmy pełznąć. Po piątej wzeszło cholerne słońce, dla ułatwienia wzbudzając żar. Masakra. Wyczerpany brakiem snu i pożywienia organizm odmawiał posłuszeństwa. 400 metrów w pionie, a przecież ścieżka zygzakuje, więc idzie się dużo, dużo więcej! Zanim się dowlokłam na górę, kolejka ruszyła
Ale przynajmniej po otwarciu można było dostać życiodajny napój i jakieś ciastko. Po wypiciu kawy i względnym dojściu do siebie porzuciłam myśli o rozwodzie z próbującym mnie zamordować wspinaczką małżonkiem i mogliśmy się zachwycać monumentalną i trudną do ogarnięcia budowlą. Ależ mieli chłopaki rozmach!
Zdecydowanie warto, ale wchodzenia przed świtem, na głodnego i wyczerpanego nie polecam. Generalnie jest to trudne podejście od wschodniej strony, czyli w palącym słońcu, więc co delikatniejszym polecam zainwestować w kolejkę, żeby zamiast godzinę umierać po dotarciu na szczyt, cieszyć się widokami, a jest co podziwiać i wewnątrz i na zewnątrz (jakieś martwe morze niedaleko) ;)