Ranek nastał dla mnie o 11, Jureczek wstał trochę wcześniej. Kupiliśmy bilety do Uyuni i wyszliśmy na miasto. Słabo :). Zwykły spacer na wysokości 3500 metrów nad poziomem morza sprawia, że masz lekką zadyszkę, wejście po CZTERECH stopniach powoduje zipanie w walce o oddech. Nie przesadzam, Jureczek miał tak samo! Każdy gwałtowniejszy ruch wywołuje przyspieszony oddech. Usiłując się nie przemęczać jeździmy wszędzie taksówkami za astronomiczne 4 złote kurs. Ograniczone zakupy (jeszcze tu wrócimy) kosztują nas nawet pięciokrotnie mniej niż w Polsce. Miło :).
Za dnia efekt byłby mniejszy, gdyby nie to, co światło dzienne wydobywa dla oczu. Zbocza kotliny w jednym miejscu rozchodzą się tworząc olbrzymi kanion przypominający widziany na zdjęciach Kanion Colorado. A jakby tego było mało, nad wszystkim majestatycznie wznoszą się ośnieżone szczyty Andów... Wiem, że to zabrzmi ckliwie i głupio, ale ma się ściśnięte gardło, jak się na to patrzy. Czysta potęga natury, wobec której zarozumiały człowiek jest marnym pyłkiem. Jesteśmy oszołomieni po raz drugi...
Samo miasto bardzo żywe, w odróżnieniu od dosyć leniwego Meksyku (z drugiej strony, co się dziwić, w 40 stopniowym upale mało komu gdzieś się spieszy), sporo ludzi w garniturach, normalnej budowy ciała (Meksykanie są grubi i niscy) i nareszcie ładne dziewczyny (wiadomo w odróżnieniu od kogo).
Mimo relaksowego tempa i zasięgu wracamy do hostelu zmęczeni jak konie po westernie. I dobrze, będziemy smacznie spać w mocnym busie do trzeciej największej destynacji naszej eskapady: Solar de Uyuni. To spowoduje 5 dniową przerwę w naszej relacji, ponieważ tam rzadko można spotkać prąd, a o internecie tam pewnie słyszeli od pytających o niego turystów. Hej przygodo! Już się nie możemy doczekać! :)))