Dziś zdobyliśmy twierdzę w Ollantaytambo: i to nie jak reszta frajerów kupując bilet za 40 soli, tylko po polsko-amerykańsku wślizgując się za darmo od tyłu ;). Wstaliśmy wcześnie i za radą poznanej wczoraj Amerykanki Renee postanowiliśmy okrążyć twierdzę i podejść od strony pól i łąk, do jej najbardziej wysuniętego końca, strzeżonego przez podobno przekupnego strażnika, któremu rzekomo wystarczy 1/10 ceny biletu, by 'nie zauważył' wchodzących na krzywy ryj zdobywców. I tak też uczyniliśmy, z tą różnicą, że strażnik okazał się pasącym się na łące bykiem tyle nieprzekupnym, co mało zaangażowanym. Patrzył na nas bykiem, ale nie raczył się ruszyć i weszliśmy na teren ruin bez większych przeszkód, jeżeli nie liczyć dwóch potoczków, przez które skakaliśmy, byka i lekkiej wspinaczki :). Ku naszej spontanicznej radości spotkalterentu Renee, więc dalej już razem kontynuowaliśmy zakradanie się. Udając, że właśnie wracamy ze wschodnich rubieży z miną pewniaka weszliśmy na teren! Twierdza imponuje przede wszystkim precyzją wykonania, jakżesz oni cięli te kamienie w tak precyzyjne kształty, jak oni je wtargali na tę górę i w jaki sposób je tak poukładali?! Mamy dużo czasu do przemyśleń, bo zaraz wsiadamy w bus do Cusco, gdzie mamy nadzieję złapać nocny autobus do Arequipy.
Lima coraz bliżej... :(