Dla odmiany wstaliśmy o 2:00 w nocy i ponad godzinę czekaliśmy na spóźniający się bus. W końcu przyjechał i zabrał nas do Kanionu Colca, gdzie mieliśmy podglądać kondory, które zupełnie nie wiadomo dlaczego nie podlatywały do klifu na którym sterczała krwiożercza horda żądnych zdjęć turystów, którzy w oczekiwaniu na ptaszki puszczali sobie muzyczkę i darli japy. Mamy 1,5 dobrego kondora na zdjęciu :(Po godzinie bus zabrał nas do Cabanacondy, skąd ruszyliśmy w - jak obiecywał przewodnik - dwugodzinny trekking w dół kanionu do położonej tam malowniczej oazy. Dupa. Schodziliśmy 4,5 godziny po rumowisku kamieni, cudem uniknąwszy połamania nóg. Masakra. Dotarliśmy zmęczeni, spoceni, zniechęceni ze zmasakrowanymi stopami. Mnie rozbolała potwornie głowa i odchorowałam zejście zejściem. Po godzinie doszłam trochę do siebie ratując się herbatką z liści koki :). Podobno można ją przewozić, więc wam trochę przywieziemy. Liści, które żujemy dla pokonania choroby wysokościowej (niezbyt smaczne, ale pomagają!) raczej nie można. Po moim przejrzeniu na oczy usiedliśmy w barze (gołe niebo, daszek z palmowych liści, pniaczki), konwersując i grając w kości i karty z Francuzem i Kanadyjczykami. Dzień zakończyło spaghetti, ognisko i rozgwieżdżone niebo. Tutaj jest inne niż u nas (jesteśmy wciąż poniżej równika), mam wrażenie, że u nas widać więcej drobnych gwiazdeczek, a tutaj jest jakby mniej (rzadziej usiane) a większych.
Jeszcze jedno spostrzeżenie: słońce biega tutaj w drugą stronę! Oszukałam się w Machu Picchu, kiedy po świcie czaiłam się na lepsze oświetlenie miasta, zakładając, że słoneczko pójdzie w prawo, a tu psikus, bo se poszło w lewo :)
Skoro już lecą spostrzeżenia, to kolejne: w Ameryce Pd nie umieją zrobić dobrej kawy! Ja piję mleko z kawą, bo lubię, ale żeby tutaj tak to serwowali? Zamówiłam kawę z mlekiem, jak zawsze i dostałam kubek gorącego mleka i dzbanuszek z kawą! Następnego dnia w innym miejscu filiżankę gorącego mleka i pojemniczek z kawą rozpuszczalną "zrób to sam". Urocze :)