No normalnie granda! Leje! JakbyÅ›my chcieli dżdżyste wakacje, to pojechalibyÅ›my nad polskie morze, kuna no! Â
Wstaliśmy rano (jeszcze nie lało), butla dalej nie działa :(, więc po wymamrotaniu jej pod nosem kilku ciepłych życzeń, Blania nazbierała patyczków (Juron walczył dalej z wiatrakiem w postaci niewzruszonej jego zalotami butli) i wznieciła ogień nad który nasunęła patelnię i już po 15 minutach (!) usmażyła zmieniając z Jurczkiem zdrętwiałą rączkę, jajóweczkę ;)
Najedzeni ruszyliśmy z lekką obsówą w stronę Sesriem - wrót pustyni. Mieliśmy do pokonania  480 km, co w warunkach namibijskich jest właściwie jazdą na cały dzień. Asfalt pożegnaliśmy już przedwczoraj, teraz - i to na długo, został nam tylko szutr pod kołami. Główna droga, którą jak dotąd się poruszaliśmy, to szeroki na 12m pas ubitego szutru, którym raz na 20 minut coś przejeżdża. Powaga, czasem nawet 1,5 godziny jechaliśmy nie widząc za, ani przed na horyzoncie, nikogo. Niesamowite! :). Jechaliśmy nieśpiesznie zatrzymując się na popas w zajeździe ze starymi, klimatycznymi automobilami z początku ubiegłego wieku, z których obecnie wyrastają drzewka, krzaczki itp, tudzież w minimiasteczku (20 chałup) na zakupki. Miasteczku przez kilka kilometrów towarzyszył asfalt, który zaraz za tablicą zamienił się z powrotem w trzęsący autkiem kurzący szutr. 40 kilometrów dalej modliliśmy się do zlekceważonego szutru, by wrócił. Droga zlana deszczem zamieniła się w głębokie błoto. Po kilku ślizgach przy zawrotnej prędkości 15 km/h wylądowaliśmy na poboczu bokiem (pobocze szerokości zasięgu wzroku). Brodząc dalej w bagienku spędziliśmy upojne 2 godziny przebywszy jakieś 25km. Kochany szutr wrócił, ale stracony czas był nie do nadrobienia, zaczęło się zmierzchać i musieliśmy zanocować po drodze, zamiast jechać do opłaconego już campingu :(. Trochę źli zatrzymujemy się w jakiejś dziurze, zbijamy cenę campingu o 30% biorąc gospodarzy na litość, jemy, oglądamy zdjęcia i zasypiamy.
Opłacało się :).