Wstaliśmy jak zwykle witając jutrzenkę, ogarnęliśmy obóz, pogadaliśmy chwilkę z parą Niemców w wieku zawstydzającym naszych rodziców (na campingu, w namiocie!) i ruszyliśmy w drogę. Jak dotąd najpiękniejszą.
Bezkresne przestrzenie sawanny ograniczone majaczącymi w oddali niebieskimi górami odbierają mowę. Nic, oprócz przyrody. Bez kabli, budynków, śladów człowieka. Nawet droga wygląda jak część natury - piach z kamyczkami. Przy drodze impale i oryxy, a na sporadycznych słupach, służących nie wiadomo czemu (bo nie połączonych kablami, za to z gniazdami), jastrzębie. Tego nie da się opisać, ani słowami, ani zdjęciami. Przynajmniej my nie umiemy. Nigdy tak nie obcowaliśmy z czyściusieńką naturą jak tu. Coś niesamowitego. Jak dobrze, że nocowaliśmy po drodze, jadąc w nocy byśmy tego nie zobaczyli! Jesteśmy oszołomieni.
A to był dopiero początek! Bo dojechawszy do wrót pustyni pojechaliśmy dalej, wgłąb, na zachód słońca. I ujrzeliśmy jeden z najpiękniejszych cudów natury: największe wydmy świata.
Brak słów do opisania kolorytu, dostojeństwa, potęgi, magii tego miejsca. Tu nas oszołomiło najbardziej...