Był rześki majowy poranek trzynastego maja 2012 roku gdy dwoje wciąż młodych Polaków Blanka i Jerzy N. ruszyło do Zimbabwe podziwiać olbrzymie wodospady Wiktorii. Bajecznie zapowiadającej się wycieczki nie mąciło żadne złe przeczucie, ale nie uprzedzajmy faktów. Para podróżników ruszyła pieszo przez słynny most łączący Zambię i Zimbabwe, zostawiając samochód po stronie tej pierwszej, by uniknąć opłat za przekraczanie granicy pojazdem. Spacer mostem był nader przyjemny, formalności graniczne szybkie, a opłaty w porównaniu do zambijskich niewielkie. Wejście do parku było jeszcze droższe niż poprzednio, ale kusiła ich perspektywa zobaczenia wodospadów z drugiej strony i to w całej okazałości, trasa zwiedzania wiodła bowiem wzdłuż całego, blisko dwukilometrowego wodospadu, podczas gdy od strony Zambii widać było jedynie jego mniejszy kawałek. Spacerowali rozkoszując się widokami, nierzadko w potokach ulewy, na zmianę z mgiełką unoszących się wszędzie mniejszych lub większych drobinek niesionej wiatrem wody. Nic nie zakłócało sielanki, nie mogli więc przewidzieć, że ten dzień zakończy się tak dramatycznie. Ale nie uprzedzajmy faktów. Była godzina 16:40, kiedy wrócili bezpiecznie na stronę zambijską, wydając zaoszczędzone na opłatach samochodowych pieniądze na pobliskim targu ręcznie wykonanych rozmaitości. Nie przeczuwając niczego złego ruszyli w stronę zachodzącego słońca, gdzie znajdowało się przejście graniczne czterech państw: Zambii, Zimbabwe, Botswany i Namibii. Jechali powoli ze względu na wzmożoną o tej porze aktywność afrykańskich ssaków szlajających się po drodze w te i we wte i to zdaje się, przesądziło ich los. Zmrok zapadał leniwie, acz nieubłaganie i wkrótce maleńki samochodzik z dwojgiem pasażerów pogrążył się w rozświetlanej jedynie ich reflektorami afrykańskiej ciemności. Głodni, zmęczeni, odpowiedzialni, postanowili zanocować po drodze, mimo iż do celu było niecałe 40 km. Dłuższe poszukiwania jakiegokolwiek campingu zaowocowały znalezieniem jedynego, jako że oddalili się od miejsc turystycznych, oddalonego 12 km od szosy campingu nad samą Zambezi. Ucieszeni perspektywą spotkania hipka, a może nawet krokodylka za bezpiecznym ogrodzeniem campingu skręcili ku własnej zgubie w mocno boczną i jak się niedługo potem okazało, zdradliwą drogę. Była fatalna, kręta, piaszczysta, z krzaczorami i korzeniami drzew wchodzącymi na tor jazdy wyglądała wręcz na nieużywaną. Lekko zniesmaczeni panującymi warunkami i wynikającą z nich prędkością 15 km/h parli dalej na przekór próbującej ich powstrzymać przyrodzie. Była godzina 20:09 kiedy boczna droga zaczęła przecinać murzyńską wioskę, wyludnioną o tej porze, jako że od zachodu słońca minęły już prawie trzy godziny. Jadąc ostrożnie, by nie pobudzić mieszkańców, nie rozjechać psa, kota, albo chatki, rozglądali się bacznie dokoła. Byli niecałe 500 metrów od celu. Trudno stwierdzić z całą pewnością, co zdecydowało o dramatycznym finale wieczoru: czy bliska perspektywa kolacji i odpoczynku osłabiła koncentrację, czy zwykłe gapiostwo zmęczonego o tej porze kierowcy, dość, że nagle, zupełnie znienacka, korzystając z panujących wokól murzyńskich ciemności, wyrósł przed nimi olbrzymi korzeń, na który patrzący w bok Jerzy N. najechał pełnym kołem. Ciche flap flap i syk uchodzącego z gumy życia przecięły ciszę afrykańskiej nocy. Samochód stanął na wyjeździe z wioski niezdolny kontynuować jazdę. Koło musiało zostać zmienione, Jerzy N. przystąpił do pracy, jego żona, Blanka N. przyświecała przykładem. Była 20:12 gdy w ciemności zaczęły majaczyć czarne postaci. Zbliżały się powoli, powodując w sercu płochej niewiasty niepokój wymieszany z nadzieją, że wszystko będzie dobrze. I tak też się stało. Już po pierwszych słowach powitania było jasne, że miejscowi są życzliwi i oferują daleko idącą pomoc. Zdechłe koło nie bez oporu zostało zastąpione zapasowym, kiedy wśród luźnej konwersacji prowadzonej z tubylcami wynikło, że owszem, obóz jest, ale na pobliskiej wyspie, a 500 metrów stąd znajduje się zainscenizowana przystań canoe, skąd zabierają turystów na drugi brzeg...
W ten oto sposób spełniło się kolejne marzenie Jerzego: nocleg w murzyńskiej wiosce. Była już prawie 21. kiedy dwoje zdobywców rozłożyło swój namiot na dachu na skraju gościnnej wioski, nad brzegiem Potężnej Zambezi i głodni, brudni, zmartwieni i zmęczeni poszli wreszcie spać...
Dzisiejszy wpis dedykujemy p. Wołoszańskiemu, który opowiada nam swoje "Sensacje XX wieku" podczas długich dystansów pomiędzy kolejnymi punktami na naszej mapie :)
PS dla Mamuś:
Dramatyzm został sfabularyzowany na potrzeby opowieści, nie było aż tak strasznie! ;)