To był cudowny dzień :)
Zaczął się powoli, śniadankiem w campowym barku, bez zmywania, rozstawiania, sprzątania więc już świetnie. Przy śniadanku kluł się plan katalizowany kuszącymi ulotkami, a podszyty marzeniem Jureczka. Marzenie zostało szybko skierowane do realizacji oświadczeniem Pani z recepcji, że jak się decydujemy, to za pół godziny będzie po nas bus. I zabierze nas na lądowisko. Lecieliśmy helikopterem nad Widospadami Wiktorii! Spełniliśmy Jureczka marzenie - lot byl króciutki, ani startu ani lądowania się nie czuło, po prostu wznieśliśmy się w przestworza jak mucha i zataczaliśmy kółka nad największym wodospadem świata, okrzykniętym jednym z siedmiu jego naturalnych cudów. Trudno to opisać, bo towarzyszyła nam taka euforia, że wszystko wydawało się mgnieniem oka. Niesamowite!
Rozentuzjazmowani ogromnie wyruszyliśmy do wodospadów drogą lądową, zapłaciliśmy 20 baksów od pary oczu i podążyliśmy nie przeczuwając niczego złego wybrukowaną alejką. Doszliśmy do punktu widokowego skąd rozpościerał się widok na ułamkową część wodospadu, właściwie jego początek: cały ciągnie się niemal 2 kilometry, a ogromne masy wody wezbranej o tej porze roku Zambezi spadają z ogromnym hukiem z ponad 100 metrów! WSZĘDZIE unosi się drobna mgiełka, taki rormalny polski dżdż. Robiąc zdjęcia z niejakim politowaniem patrzyliśmy na młodych ludzi wracających z ginącej w bujnej roślinności trasy, bo wyglądali jakby wyszli z rzeki, przemoczeni do suchej nitki. Biorąc pod uwagę lejący się z nieba żar nie dziwiło w sumie, że się schłodzili, gdyby nie to, że woda lała się z nich strumieniami, a za nimi byli germańscy emeryci w pancernych pelerynach przeciwdeszczowych, po których raczej trudno się było spodziewać słabości do harców w wodzie. Hmmm. Oczywiście nieopodal za niewielką opłatą życzliwy Pan Murzyn oferował wypożyczenie stosownej pelerynki. Zainwestowaliśmy w jedną ze względu na drogocenności, jakie mieliśmy ze sobą. Dalej powiedzmy, że padał deszcz. Zewsząd. Nawet od dołu! Przewidując sytuacje różnorakie przezornie zanabyliśmy jeszcze w Polandzie plastikowy rękawichron dla aparaciku, ale tego, co tam się działo nie mogliśmy przewidzieć. Rzecz jasna nie poddaliśmy się bez walki i mamy fotki z kipieli, ale co nas to kosztowało gimnastyki i końbinowania, to nasze :). Alejka prowadziła dalej w kierunku dziwnie majaczącego mostku. Po skróceniu dystansu dziwne zamieniło się w mokre, bo olbrzymie chmury wody spadającej w dół pchane wiatrem tutaj akuracik spadały. Chcąc iść dalej trzeba było przejść pod rzęsistą ulewą majową. Nie było szansy nie mieć wody wszędzie. Pelerynka ochroniła plecak z dokumentami i elektroniką, ale poza tym wszystko było mokrzuteńkie. W 35-cio stopniowym upale nie było to niemiłe wcale! Wprawdzie przebyłam krytyczny dystans świńskim truchtem kuląc przemycany przed deszczem w plastkiowym worku i owinięty koszulką Jureczka aparat, wciąż z duszą na ramieniu by mu się nic nie stało, ale chęć uwiecznienia zjawiska była silniejsza. Potem, schowawszy aparat bezpiecznie pod pelerynką przeszliśmy ulewę jeszcze raz śmiejąc się jej w twarz :))). Wracając już niebiegnąc zobaczyliśmy jedno z najpiękniejszych zjawisk w życiu: okrągłą tęczę. Wychodziła pod mostkiem, zataczała krąg na drobinkach wody niesionych przez wiatr i wchodziła NA mostek, którym aktualnie płynął mały potoczek, z drugiej strony. Chodziliśmy po tęczy...