Wstaliśmy przed brzaskiem i czmychnęliśmy z wioski jadąc powolutku na słabej oponce (nasz zapas był mocno nadwyrężony zębem czasu, więc jechaliśmy z duszami na ramionach). 12 km trwało 40 minut, ale dojechaliśmy bezpiecznie do asfaltówki. Dwie chwilki później byliśmy na czterolistnej granicy. Wspomagani życzliwą pomocą handlarzy walutą załatwiliśmy graniczne formalności właściwie bezboleśnie (jakieś skromne 200) i wjechali BEZ WIZY do już cudownej Botswany! Dojechawszy do pierwszego dużego miasta i zebraniu niezwykle cennych informacji szarpnęliśmy się na rejs dostojną rzeką Chobe. Rejs zaczął się o 15. i trwał do zachodu słońca. To był najpiękniejszy rejs jaki możecie sobie wymarzyć. Płyniesz rozległą, zalaną słońcem rzeką gapiąc się na całe stada dzikich zwierząt podchodzące do jej brzegów by się napić. Krokodyle wygrzewają się w słońcu, słonie taplają na płyciźnie, a wszędzie się plączą stada antylop, impali i afrykańskich bawołów, których jeszcze nie widzieliśmy, a które należą do Wielkiej Piątki najznamienitszych zwierząt tego regionu obok lwa, słonia, nosorożca i brakującego nam do kolekcji bardzo rzadkiego już niestety i mocno wstydliwego leoparda. Orły, papugi i miliony innych, kolorowych ptaszków latają wszędzie wystawiając się do pstrykania. Głębiej w rzece majestatycznie pławią się dziesiątki hipopotamów kłapiąc paszczami pełnymi rzecznych traw, z ptaszkami żerującymi na ich grzbietach, ktore raz po raz odlatują, gdy im się stół zanurza w wodzie po kolejną porcję jedzonka. No pierdylion wszystkiego! Czuliśmy się jak w Disneylandzie mając wszystkie te zwierzątka podane jak na talerzu! Strzelaliśmy w euforii, aż nasyciwszy potrzebę uwiecznienia zjawisk siedzieliśmy po prostu chłonąc widowisko, kolejny raz totalnie oszołomieni...
Wieczor zakonczlismy przyjemnie konwersujac z poznanymi na statku Holendrami (jakos mamy do nich szczescie w naszych podrozach), zrobiliśmy sobie grilla i siedzielismy do późna (czyli do 21.).