Ruszyliśmy z Chobe na południe, w kierunku upragnionej przez Jureczka pustyni solnej, za którą tęskni nieprzerwanie odkąd w Boliwii ujrzał Salar pierwszy raz . To nie to samo, co w Boliwii. Makgadigadi mogłaby Salarowi co najwyżej gary zmywać na zapleczu. No przestrzeń jest, niezakłócona, po horyzont, krzywiznę planety naszej cudownej widać przepisowo, słońce pali, ale pod stopami, miast bieli świecącej aż błękitem brudna, glinowato-piaskowato-błotowata szarobura skorupa w dodatku śmierdząca jak rybacki kuter z XVII wieku. Booooomba. Panorankę se szczeliliśmy, porobiliśmy śmieszne foty i zaczęliśmy się kierować w stronę obozu prowadzonego przez miejscową ludność (jak głosiła zauważona wcześniej tabliczka), kiedy zoczyliśmy stojący już na patelni, ale na samym jej początku, odkryty samochód wycieczkowy mijanych wcześniej chichoczących Germanów. Z początku podejrzewaliśmy ich o jakiś piknik o zachodzie słońca, czy cuś, ale duża kondensacja ludności po jednej stronie wehikułu z twarzami skierowanymi w jego tylną część nasunęły pewne wątpliwości. Po życzliwym zapytaniu czy wszy ok, oświadczyli rozbawieni szalenie, że ich koło postanowiło pęc, a podnośnikiem se można orzeszki łupać, bo olbrzymiej kilkunastoosobowej toyocie sięgał w pełnym rozwarciu ledwo do wahacza, a co dopiero dalej, żeby ją podnieść. Pochwaliliśmy się, że mamy lepszy i panowie przystąpili do arbaitu, ale nasz również okazał się za krótki. Wodząca grupę jeszcze bardziej uchachanych dziką przygodą w Afryce Niemców Pani Murzynka zadzwoniła po posiłki, a że słońce już dawno zaszło i zrobiło się zimno, zaproponowałam rozpalenie ogniska, jako że drewno zawsze wozimy ze sobą. Germanów pomysł zachwycił, przystąpiłam więc do dzieła, ale nadjechała odsiecz, więc stwierdzili, że nie ma potrzeby. Odsiecz miała wielgachny sprzęcior podnośniczy, ale ha! Też nie starczył! Podniósł trochę, ale to wciąż było zbyt mało, żeby wsadzić nowe koło (flakowate zeszło). Zaczęli więc rękami wygarniać to coś burowate, kiedy super wyposażona brygada z Polski wręczyła im łopatę :). Pełni podziwu dla naszego ekwipunku wręczyli nam po piwku w ramach okazywania wdzięczności i chichocząc ujechali w noc. Zostaliśmy na botswańskim salarze sami z gwiazdami. Całe niebo ograniczone jedynie brzegiem sawanny, przy którym staliśmy, było usiane milionami maleńkich diamencików i było na wyciągnięcie ręki, tak blisko, niesamowicie bliziutko... Przytuleni, zagapieni staliśmy długą chwilę starając się zapamiętać ten widok na zawsze.