Z gwiazdami pod powiekami poszliśmy spać w miejscowym bardzo skromnym obozie, który znajdował się w budzącym moje wielkie fotograficzne nadzieje regionie zwanym "Sanktuarium Ptaków". Ponieważ przyjechaliśmy jak już wiecie po zmroku, świt był tyleż mocno wyczekiwany, co rozczarowujący, jak nowiem wyjaśnił nam życzliwy strażnik, ptaszęta się raczyły przenieść w bardziej wilgotne rejony (pamiętamy, jest zima, pora sucha). Zawiedziona się trochę wyżyłam na tafli byłego jeziora robieniem kolejnych śmiesznych fotek i ruszyliśmy, niestety nieśpiesznie, w kierunku miło brzmiącej wyspy Kubu. Powiedzmy, że drogą. Była na mapie, nawet gps nas nią prowadził, ale masakra to mało powiedziane. Dość, że 92 kilometry jechaliśmy prawie 5 godzin! Dojechaliśmy źli, głodni, zniechęceni i obrażeni. Wyspa pośrodku prawie niczego (bo patelnię zarosły trawy i busz, dlatego się tak fatalnie jechało i widoków fajnych też nie było :( ), niegdyś pełno prawna pośrodku jeziora porośnięta była cała bulwiastymi baobabami. No śmiszne to drzewo pokraczne takie, olbrzymiasty pień jak podłużny kartofel i dosłownie parę gałęzi, przy pniu wyglądające jak kępki-strzępki :). Popstrykaliśmy szybko by zdążyć przed zachodem, uprzednio na chybcika wciągnąwszy fasolkę w sosie pomidorowym (chyba zejdzie na jakiś czas z listy moich ulubionych) i wróciliśmy do obozu wrzucić na ruszt kałbachę. Jeszcze przed kolacją przyszła Pani Murzynka i za obóz bez wody, prysznica, ani niczego, prócz gleby pod samochodem i miejsca na palenisko skasowała nas grubo ponad 100 złotych! Świetna destynacja... :/