Ja tam nie wiem, może się nie znam, ale zawsze mi się wydawało, że Kalahari to pustynia, nie? No i na południu podobno jest (nie wiem, nie widziałam), ale część zwana Central Kalahari to trawoland gęstniejący, suchy pieprzowo, ale wszędzie trawa! I drzewa, trawa i drzewa i trawa i trawa! Bez sensu. Się człowiek szarpie, plany zmienia, pobyty obcina, zbroi się w wodę i benzynę, bo stacji niet, zapasy, mapy, podnieta hardcorem, a tu trawa no! Bez sensu! W Kalahari spotkaliśmy braci Czechów, którzy udzielili nam kilku cennych wskazówek, jako że byli w Afryce PIĘTNASTY raz, a nie byli dużo starsi od nas... Jechaliśmy przez morze żółtych traw z trudem wypatrując choćby impale, i to nie dlatego, że się chowały, tylko że ich tak mało było! Trochę kudu i oryxów, jakieś ptaszki, ale kotków nic a nic! A to podobnież ich zagłębie! Drogi polne fatalne (i tak lepsze od wczorajszej), więc jechaliśmy powoli chłonąc Afrykę w czystej postaci, bo wewnątrz parku żadnej cywilizacji, na bramie się dostaje instrukcje, żeby se dołek na toaletę wykopać - bosko :). Zaczęliśmy się kierować do bramy, czyli ze 100 kilo w jakieś min 4 godziny, kiedy Jureczek zobaczył grzywkę. Niecałe 10 metrów od drogi w cieniu dwóch rachitycznych drzewek, oczywiście w głębokiej trawie utrudniającej fotografowanie zalegiwały se ot tak se, dwa młode, wielkie lwy. Jeden nawet podniósł łeb usłyszawszy nas. Ale najwyraźniej nie stanowiliśmy dla niego nic szczególnego, bo za chwilę położył go z powrotem w trawie. I tyle widoków. Ale cierpliwość podsycana chęcią zdobyczy fotograficznej jest ogromna i po dłuższej chwili naszej irytującej obecności drugi Pan Lew raczył był zmienić boczek wystawuając się pięknie na strzał już czekającego na niego obiektywu! :)))