Drugi dzień pobudka o 6:00 na wschód słońca nad Salarem, szybkie śniadanie i w drogę po Altiplano. Ok 16 dojeżdżamy do formacji skalnych w tym skalnego drzewa. Za oknem terenowej Toyoty wieje silny wiatr i zalega śnieg. Przewodnik twierdzi, że nie widział tu śniegu na pustyni odkąd pracuje, czyli przez 5 lat. Warunki pogodowe pogarszają się. Przystanek przy Lagunie Colorada to już walka z porywistym wiatrem niosącym kryształki lodu. Znajdujemy schronienie za jedną z okolicznych skał - jak te flamingi wytrzymują ten ziąb brodząc w jeziorze smaganym lodowatym wiatrem? Po 20 min zwijamy się do terenówki aby wjechać na teren parku narodowego i spędzić noc w schronisku. Tym razem ma to być bardzo proste schronienie. Zachód słońa nad tą mroźną pustynią na wysokości ok 4600 m znów wprawił mnie w zachwyt. Schronisko miało szyby co już dobrze wróżyło bo to nie takie oczywiste w tym rejonie, ba, miało nawet kozę zrobioną z beczki po oleju Texaco, w której ku naszej uciesze przewodnik napalił korą. Sala 6 osobowa, dach nad korytarzami i jadalnią z winylowych kształtek, dzielnie walczył z porywistym wiatrem na zewnątrz. W salach sypialnych dach dodatkowo ocieplony słomą. Woda ciepła tu nie istnieje, światło zasilane panelami działa do 21:30, temperatura w środku ok 3 stopni. W kibelku umywalki oblepione 15 cm warstwą śniegu stoją niczym śniegowe bałwany. Jutro rano mamy ruszyć na wulkan ok 5300 m. n. p. m. Jeśli wiatr przestanie nieść śnieg i zacznie go zwiewać, w przeciwnym razie dalsza podróż może okazać się niemożliwa. Opatuleni w złączone śpiwory i pod kocem i kurtkami próbujemy zasnąć. Blanię dopada w nocy silny atak choroby wysokościowej i prawie wogóle nie śpi, ja mam tylko silny ból głowy, to pewnie efekt fatalnej pogody na zewnątrz.