Dojechawszy do Arequipy kupiliśmy na dworcu bilety za 30 soli w oszałamiającej kompanii Romeliza, oszczędzając 40 w stosunku do polecanego przez przewodnik przewoźnika i zadowoleni pojechaliśmy do hotelu odebrać rzeczy, wziąć prysznic i wysłać napisane wcześniej relacje. Wszystko się udało, poza wysłaniem relacji, bo moja komórka z nie wiadomych przyczyn odmówiła współpracy (teraz działa). Zamówiliśmy dużą taksówkę, bo jeszcze dwie Brytyjki jechały na ten sam dworzec i oczywiście przyjechał po nas matiz :). Dawszy kierowcy wzrokiem do zrozumienia, że chyba zwariował, myśląc, że 4 osoby z plecakorami zmieszczą się do pokurcza, odesłaliśmy jeszcze 4 TICO, które chciały nas zabrać! No ludzie to mają fantazję, jak moją Babunię kocham! W końcu podjechało jakieś kombi i pojechaliśmy na dworzec. Korek był na dojeździe, więc kierowca wysadził nas z bagażami przed. Dotarabaniliśmy się do hali i kupa. Nie ten dworzec. O jasny gwint! Do planowego odjazdu autobusu 40 minut, ale drugi raz płacić za taryfę, czas, nerwy, to dupek no! Jurek złapał policjanta i pokazuje mu bilet z miną straceńca, a ten zahiszpanił coś i machnął łapą na znak iścia za nim. Myśleliśmy, że nas prowadzi na postój taksówek, a ten nas przeprowadził przez parking do drugiego budynku, który okazał się dworcem właściwym, uff :). Nadaliśmy bagaż, zjedliśmy najdroższe kanapki w Peru (głupi turyści) i przed 21 udaliśmy się na peron. Na peronie spędziliśmy godzinę 40 minut czekając na odjazd autobusu. No spóźnił się, wielkie mi co. Oj półtorej no i co. 40 zł! Towarzyszami podróży były w większości stare Peruwianki, jedna kura i dużo worków kartofli i cebuli. 40 zł... W sumie nam się nie spieszy. Dobra, prawie o 23 wsiedliśmy w końcu do autobusu pilnując, żeby zapakowali nasz bagaż, co przy tej ilości towarów więzionych zapewne na handel do Limy nie było łatwe. Mieliśmy niezły ubaw patrząc, jak dwóch inteligentów próbuje zapakować dwa nieporęczne bębny, komputer i nasze wielkie torby do pełnego już prawie luku. Udało się. Ruszyliśmy. Jechaliśmy 6 godzin (z plan o wanych 10), kiedy autobus stanął. Jureczek ciekawski poszedł sprawdzić, co się stało i z hiszpańskiego pitu pitu zrozumiał, że pewna nieszczęśliwie zakochana lama postanowiła zakończyć swe życie rzucając się pod koła naszego autobusu. Trudno stwierdzić bezpośrednie przełożenie taniości autobusu na potrącenie lamy, ale i tak uważamy, że gdybyśmy kupili bilety na droższy autobus, to nic takiego by się nie stało ;). Po godzinie majstrowania przy trochę pokiereszowanym pojeździe ruszyliśmy dalej i już po 14 godzinach od planowego odjazdu dojechaliśmy do Nasca.
Miasteczko pośrodku pustyni zupełnie nieciekawe, w przeciwieństwie do znajdujących się nieopodal tajemniczych linii. Są dziwne. Większości miejsc, gdzie byliśmy towarzyszyło nam pytanie "jak oni to zrobili?" i "po co?", ale tutaj, to już w ogóle. Linie z dołu wyglądają jak wyżłobiony przez wodę płytki rowek. Taki rowek, na który nigdy byś nie zwrócił uwagi mijając go na polu. Około 20 cm szerokości i może 3 głęboki. No nic po prostu. Ale z góry (której tu nie ma, jest kawałek dalej, ale za niska, żeby z niej było dobrze widać, za mały kąt) ukazują się oczom kształty roślin i zwierząt ułożone w mniej lub bardziej skomplikowane kształty. Niektóre tworzą plątaninę precyzyjnych linii, inne wyglądają, jakby je kredką dziecko narysowało. Jedną z największych przecina w poprzek autostrada Panamericana, bo jak ją budowali, to ich chyba nie zauważyli :/ . Wdrapaliśmy się na wieżę obserwacyjną za jedyne 4 sole, żeby zobaczyć cztery z nich, bo 120 dolców za lot (za osobę!) jakoś nam nie przypadło do gustu, a za to mamy koszulkę z liniami, magnesiki i kubeczek za całe 30 soli :)))