Rano z pogodą nie jest wiele lepiej: siąpi (nie możemy złożyć namiotu) i jest bardzo pochmurno. Nie chce nam się nic. Ja piszę zaległe notatki na bloga, Jureczek czyta przewodnik. Koło 9. się przejaśnia, słoneczko suszy namiocik i ruszamy na miasto. Ofiarą ruszania padł podstępny słupek, który wrednie się schował Jureczkowi i zaatakował Bogu ducha winnego suzka podbijając mu oczko. Może się na słoneczku odkształci. Wjechawszy do miasta kierujemy się do rekomendowanej przez przewodnik cukierni i usatysfakcjonowani idziemy na maleńki bazarek trafiając w środek oblężenia namolnych sprzedawców. Nabywszy kilka rękodzieł za cenę czterokrotnie niższą od pierwszej podanej (a raz nawet prawie dziesięciokrotnie niższą, łachudry jedne, naciągacze!), oddalamy się w kierunku molo żegnani jak mniemam, mało życzliwymi spojrzeniami. Taaak. Ocean to brzmi dumnie. Szczególnie na wybrzeżu Afryki. Tylko że zimny prąd, który ją opływa z tej strony sprawia, że woda jest zimniejsza, niż w Bałtyku! Mimo to kilku desperados dzielnie się tapla. No powiem wam, że śmiesznie wyglądają Murzynki na plaży ;). Po odkryciu istnienia siesty lądujemy niechętnie w jedynej otwartej knajpce z hamburgerami. Postanowiliśmy zagłuszyć głód biorąc jednego na spółkę, a potem zjeść coś fajnego, jak już pootwierają resztę. Chwała Bogu za skąpstpwo! Hamburgier made in Namibia okazał się kotletulcem wielkości talerza na bule wielkości bochna chleba wypchanej warzywami i polanej sosami. No niby nazywał się jumbo, ale żeby aż tak?! Nie daliśmy mu rady we dwoje, zostawiliśmy bułę i zjedliśmy środek pękając z przejedzenia. Kolację mieliśmy z głowy, a kosztował nas dwa razy mniej niż wczorajsze kaefce ;).
Wróciliśmy na nasz przestronny camping entuzjastycznie witani przez jedynych jego gości, którymi okazali się bladzi mieszkańcy sąsiedniego RPA. Wieczór spędziliśmy konwersując przy ognisku pod rozgwieżdźonym niebem :).