Rankiem świtającym w świadomość wkrada się huk spadających hektolitrów wody. Wychodzimy z namiotu i patrzymy na olbrzymie rozlewisko rzeki parę metrów od nas. Szybko kąpiemy się w podgrzewanych olbrzymi kotłami, pod którymi rozpalał ogień Pan Murzyn prysznicach, jemy śniadanko i pomykamy nad wodospad. Y. Jest ich kilkadziesiąt, rzeka rozlewa się szeroko i spada jakby do kanionu, który zaczyna się przy naszym obozowisku, a ciągnie jeszcze ponad kilometr - całą jego krawędzią spadają kaskady wody wzbijając drobinki kropelek, które z odpowiedniego kąta podglądane tworzą bajeczną tęczę. Urzekające. Kolejne miejsce, gdzie można siedzieć i się gapić godzinami! Skacząc po kamyczkach przekicaliśmy na drugi brzeg jednej z odnóg stonogowatej rzeczki i zaczęliśmy wspinaczkę cza grzbiet góreczki skalistej, z której pogląd na ciąg wodospadów jest najbardziej obiektywny... Wpełznąwszy pod nieliczne, licholiściaste, ale jednak drzewo, siedliśmy se w naszym ulubionym oszołomieniu patrząc na potęgę natury. Po drugiej stronie rozciągały się wzgórza Angoli, poniżej spływająca jeszcze nieśpiesznie woda, która po chwili spada jakby z wściekłością w otchłań spienionej w rozpadlinie skał wody. I tak od jednego kąta oka do drugiego. Zrobiliśmy niby serię zdjęć, żeby ją połączyć w panoramę, ale kurczę no. Nie do opisania...