Ostania noc w naszym przytulnym namiociku na daszku spalismy na campingu, na ktorym spedzilismy nasza pierwsza noc w Afryce. Uczynny gospodarz poznawszy nas dal nam spora znizke - bylismy u niego rowniutenko miesiac wczesniej. Zrobilismy sobie ostatniego grilla, po raz ostatni otworzylismy namiocik i zapadlismy w sen zaraz po dobranoc.
Rano zwinelismy oboz i wyruszylismy w ostatnia droge naszym dzielnym malym suzkiem. Z nie do konca dla nas jasnych przyczyn niby ta sama droga okazala sie rownolegla do przebytej miesiac wczesniej w przeciwnym kierunku. I jakze wspaniala. Mijalismy rozlegle winnice, bezkresne sady drzewek pomaranczowych, wioski niby szwajcarskie, polozone u stop gor nad brzegiem granatowych jezior. Urzeczeni. Suzek mknal kolyszac sie po asfalcie a my melancholijnie zostawialismy za soba wielkie przestrzenie nieuchronnie zblizajac sie do cywilizacji. Dojechalismy do wypozyczalni przed czasem i bez komplikacji, ale z bolem serca oddalismy suzka wlacicielom. Na zawsze zachowamy do niego ogromny sentyment!
Cape Town powitalo nas swoja olbrzymia Table Mountain skapana w chmurach: doslownie, jej wierzcholek o ile tak mozna nazwac plaski jak stol czubek tej gory, skrywaly obloki wygladajace jak piana mydlana, jakby go wlasnie szorowali. Jutro tam wjedziemy kolejka podziwiac niezwykla panorame z jednego z najwiekszych naturalnych cudow swiata. Miasto sliczne, poza europa najladniejsze, jakie widzielismy, czyste, pelne urokliwych, kolonialnych starych i utrzymanych w tym duchu nowych budynkow, tetniace zyciem i swiatlami ulicznych latarni i neonow tysiaca knajpeczek. Jureczek jest zachwycony! Ja bardziej ostroznie podchodze do wielkiego miasta i wielkich w nim cwaniakow ;). Ale bezsprzecznie milo dla odmiany spac w lozku z posciela i miec w zasiegu karty kredytowej wszystko, czego sie potrzebuje :)